Skip to main content

Umiejętność porzucania starego świata

Zmiany, które obecnie zachodzą w rzeczywistości, nie są przypadkowe. I nie jest też przypadkowym to, co się dzieje w nas samych lub w naszym życiu. Nie jest też przypadkowym to, co się teraz obnaża. Wszystkie kłamstwa, które wychodzą na jaw. Nie tylko o innych, ale przede wszystkim o nas samych. O tym, co zaniedbaliśmy w sobie. O tym, czego nie dopełniliśmy, co wymaga korekty w myśleniu, co trzeba rozwinąć i uzupełnić w swojej wiedzy. I trzeba wielkiej teraz pokory, by móc się z tym zmierzyć na spokojnie. A jeszcze większej pokory trzeba, by przyjąć nowe. A nie jest to łatwe.

    Gdy człowiek osiąga już określony poziom duchowego rozwoju, a przeszła dana osoba długą i trudną drogę, czuje też taka osoba włożony weń trud i czuje często ulgę, że udało jej się to wszystko zrzucić, co niosła na sobie. Przychodzi jednak taki moment, gdy docieramy do jakiegoś kresu swej ścieżki, gdy czyjemu, że nasz stary świat się kończy. I nie jest nam wtedy wcale łatwiej, bowiem musimy się pozbyć tego, co dla nas najwartościowsze, by pójść dalej, do czego najmocniej się przywiązaliśmy, co wydawało nam się najcenniejsze. Bez czego nie wyobrażaliśmy sobie dalszej drogi i z czym chcieliśmy wzrastać, w jedności. I tu zaczynają się schody, bo wcale nie jest tak łatwo porzucić to, w czym wzrastaliśmy do tej pory. A przywiązać potrafimy się do wszystkiego: ludzi, rzeczy, miejsc, zapachów, kolorów, dźwięków.

    I gdy pytamy sami siebie, co nam najłatwiej jest zostawić, a co najtrudniej, jakaś część nas zawsze odpowie: ale… jak to? Dlaczego mam to zostawić? Jak mam to puścić, skoro to lubię? Skoro go lub ją kocham. Jak mam pozwolić temu iść, samemu, dalej?

    I nie puszczamy najczęściej. Zostajemy w starym świecie, bez względu na konsekwencje. I trzymać potrafimy wtedy dużo mocniej, ze strachu, że to samo, nie daj boże, jeszcze zechce się od nas uwolnić. I co wtedy? Tak długo przecież nad tym pracowaliśmy, by to doszło jak najdalej. Tyle czasu temu poświęciliśmy. Tak dużo wysiłku włożyliśmy w wypielęgnowanie tej energii. A na tym to polega, by to właśnie puścić, to, co kochamy najmocniej, nie czekając, aż samo odejdzie, bo nie odejdzie. By to w nas się zadział proces uwolnienia.

    A on najczęściej dzieje się tak, że gorzej być nie może. Bo jeszcze to, jeszcze tamto. Jeszcze coś i może… poczekajmy. Bo nam szkoda, bo to takie nieporadne. Bo bez nas umrze z głodu, bo się przewróci i potłucze kolanka. Bo jeszcze w dobrym stanie, gdy chodzi o rzecz, bo może się przyda, bo zwyczajnie, szkoda nam wyrzucać. Szkoda kończyć danej relacji. A im więcej w nią włożyliśmy wysiłku, tym nam bardziej szkoda.

    Tkwimy więc w czymś, co już dawno wykazuje tendencje rozkładu, ale w tym tkwimy. Może da się to wskrzesić. Może coś z tego jeszcze będzie. Może stanie się cud i to się zmieni, i zechce się rozwijać duchowo. I nawet lubimy ten nasz stan, permanentnej iluzji, że nasz stary świat jest dobry. Przecież… no co w nim jest nie tak? Po co w nim cokolwiek zmieniać?

    I nie mówię o tym, gdy ktoś chce nam stworzyć za nas naszą rzeczywistość, bo to jest zwyczajnym narzucaniem woli, opartym na manipulanctwie. Tylko o tym, czemu warto już, w samym sobie, dać spokój. O tym, czemu lub komu już nie warto poświęcać czasu i energii. A takich rzeczy, osób, znaleźć można w naszym świecie co niemiara. Tylko, jak to zrobić?

    Gotowa osoba po prostu powie: już czas na zmianę i jej zwyczajnie dokona, jasno określając, co w co chce przemienić. W zasadzie, taka osoba, w momencie ogłaszania swojej zmiany, jest już w niej całą sobą. I nic nie jest jej w stanie zawrócić. Nie wróci do starego.

    Jak zachowują się zatem, nie do końca gotowi? Chcą na ten temat gadać godzinami. Nie mówią: wiesz, zmieniłem to czy tamto, tylko się na ten temat rozwodzą: że może jednak źle lub dobrze zrobili, że jeszcze coś sobie z tego starego zostawią, bo może to sobie nie da bez nich rady. Opowiadają, co przeżywali w trakcie, nie widząc, że nadal przeżywają. Mówią o tym, jak o swoich planach na bliżej nieokreśloną przyszłość, że kiedyś tam, że na pewno coś planują, że już naprawdę chcą. Nie wierz im wtedy.

    Nie wierz też sobie, gdy zaczynasz się nad czymś rozwodzić. Nie jesteś w tym momencie na nic gotowy, tylko na to, by samemu wkładać w siebie wątpliwości lub wykorzystywać do tego innych, by je w tobie zasiewali. To cię zdradza. Bo choć nie widzisz, szukasz nadal dziury w całym. Bo choć już oświadczasz, że jesteś gotowy, nadal nic nie robisz. A później denerwujesz się, gdy ktoś zapyta: I jak? Zrealizowałeś to, czym się tak chwaliłeś, że już robisz? Co ty wtedy na to? Najczęściej, nie odpowiadasz nic ludziom. Będziesz się wykręcać, bo tak naprawdę, nie byłeś gotowy nic zrobić, a wręcz często tego nie chciałeś.

    Trudno jednak nam przyznać, że oszukujemy sami siebie. Trudno jest nam to, też zobaczyć. Wolimy wierzyć, że się staramy, ze my naprawdę czegoś chcemy, tylko nam nie wyszło.

    Gorzej, gdy wkręcamy w to innych. Gdy każemy im wierzyć w siebie, za siebie, gdy udajemy przed nimi, że się staramy. Gdy każemy im siebie motywować, bo samemu nie umiemy wykrzesać z siebie choć procenta chęci do działania. Gdy ich wręcz zmuszamy do tego, by nas popychali lub ciągnęli. A gdy naciskają za mocno, a nam naprawdę się nie chce, wtedy pragniemy jedynie, by nam dali święty spokój i nie oczekiwali niczego więcej niż to, co popłynęło od nas w nagłym zrywie chęci do działania, pięknie zazwyczaj podkreślone krasomówczym wywodem.

    Oszukujemy sami siebie. Oszukujemy też innych, udając chętnych do działania. Gdy tymczasem wystarczy mały wiatr w oczy, by ten zapał zgasł. Cóż to zatem za zapał, skoro gaśnie tak szybko? Ano taki, w którym brak jakiegokolwiek sensu. Bo gdy nie nadajemy czemuś sensu, nie ma w tym też i jakiejkolwiek siły, która pozwala samemu pokonać największe nawet zniechęcenie. Ten słomiany zapał nazywamy często niby-chceniem. Jakże też łatwo ten niby zapał się zniechęca. Jakże łatwo szuka w nas wymówki. Jakże łatwo poddaje się manipulacjom. Jakże łatwo usprawiedliwiamy wtedy siebie, zwalając winę na okoliczności, byle móc z tego zrezygnować.

    Gdy jesteśmy naprawdę gotowi do działania, widzimy od razu sens w tym, do czego dążymy. To nas prowadzi, nakręca i daje nam siłę, która nigdy się wtedy nie kończy, bo pochodzi z serca. Czerpiemy ją po prostu wtedy sami z siebie.

    Gorzej jest z odpuszczaniem. Ono nie jest łatwe. Potrafimy to jednak robić. Potrafimy odpuszczać, podobnie jak potrafimy i motywować samych siebie. Co się zatem dzieje, że zatrzymujemy się w połowie drogi? Co się zatem dzieje, że nie potrafimy dotrzeć do celu? Że zawracamy lub wycofujemy się, mówiąc: a, jeszcze trochę wytrzymam. Lub nagle dociera do nas, że my wcale nie chcemy iść bez tych, do których się sami przywiązaliśmy. Że my wcale nie chcemy porzucać naszego starego świata, naszych wygodnych kapci. Nie chcemy zaczynać od nowa.

    Co się w nas wtedy dzieje?

    Cóż, najczęściej, w takich momentach tworzymy iluzję, świat pośredni. Niby już jedną nogą zaczęliśmy od nowa, drugą tkwimy w starym. Udajemy, że coś robimy, że tworzymy nową rzeczywistość, a my tak naprawdę nie robimy nic, by coś zmienić. Innym zaś wmawiamy, że, tak, tak, oczywiście, robię coś, zmieniam. No, nie widać?

    No właśnie nie widać! Albo inaczej, widać, ale coś odwrotnego, że ściemniamy.

    I nawet nie wiemy, jak łatwo jest nas wtedy rozgryźć. Szczególnie wtedy, gdy już nam się wydawało, że jesteśmy dalej niż jesteśmy w swoim rozwoju. Że nami już nie kieruje naiwność, głupota, niecierpliwość czy brawurowość. Że już jesteśmy ponad to. I przychodzi test. Pojawia się sytuacja, która ukazuje nam, że jednak nie. Nadal myślimy w naiwny sposób. Nadal się dziwmy: dlaczego? Dlaczego my? Dlaczego nas? Że, jak to? A już tacy jesteśmy uduchowieni i nagle klops. Emocje nas zdradzają, że jednak nie, że to była tylko naiwna wiara, że już jaśniej wyrażamy swoją wolę.

Boli? Oj, potrafi boleć taki moment, gdy zderzamy się ze ścianą, zwaną, iluzją naszych przekonań. Gdy coś w nas obnaża w bolesny sposób prawdę o naszym braku świadomości w danej kwestii. Bo to tylko wtedy boli. Potrafi nami wstrząsnąć, co oznacza, że nadal nie rozmienimy. I najgorzej jest wtedy, gdy na podstawie tej jednej sytuacji, skreślamy cały nasz rozwój, całą naszą dotychczasową pracę nad sobą. Gdy wydaje nam się, że to wszystko na nic. Bo coś nam ukazało bolesną prawdę. A to tylko mały test, by coś móc w sobie skorygować. Tylko malutki teścik…

    Do tych zaś, którzy przeszli, którzy już są w innej rzeczywistości… Tak, widzicie innych, choć oni już nie mogą na was wpływać, jak wcześniej. Uderzają w mur. Nie można już wami manipulować. Nie poddajecie się już wpływom, jak wcześniej.

    I choć inni was nadal widzą, wy jesteście poza ich zasięgiem. I jak wam się tu podoba?