Skip to main content

Bolesna otwartość

Przegrywamy siebie nie dlatego, że nam nie wychodzi, ale dlatego, że chcemy, by to inni zaaprobowali to, co robimy.

   Przegrywamy siebie, nie wtedy, gdy się poddajemy, ale wtedy, gdy uważamy, że przyczyną naszego zwycięstwa są inni. Że to dla nich się staramy, że to o ich brawa walczymy z całym światem, a nawet sobą.

   Przegrywamy siebie, bo nie potrafimy, w tym, co robimy, dostrzec sensu, który tak naprawdę stanowi podstawę naszej pracy. A gdy nie robimy czegoś dla siebie, pracujemy zazwyczaj na szczęście innych.

   Nie ma nas, w naszym życiu. Nie ma nas, bo to inni decydują o tym, co się stanie z naszą energią. To oni, ich postawa, reakcje na to, co chcemy robić, kim być, mówi nam jasno: jeśli będziesz sobą, ja cię nie chcę. Nie chcę z tobą być. Jeśli jesteś sobą, nie akceptuję cię takim, bo twoja osobowość nie pasuje do mojej wizji, mojego życia. Bo nie jesteś mi posłuszną energią, bo chcesz wyrażasz otwarcie swoje potrzeby, pragnienia, a ja tego nie chcę. Bo chcę w domu spokoju i nie chcę cię tak naprawdę poznać i zrozumieć, a już na pewno nie mam ochoty, zaznać choćby minimalnego trudu, by zrozumieć, kim jesteś. Bo ja sam tego nie rozumiem.

   Przegrywamy siebie na każdym kroku. I nie mamy odwagi stać się autsajderami, nie mamy odwagi powiedzieć, przede wszystkim sobie: to mi jest potrzebne. Pójście własną drogą, odsunięcie się na chwilę od tych, którzy decydują za nas. Wyjście z ich pola oddziaływania na nas. Dlaczego? Bo się boimy. Dlaczego? Bo lęk przed samotnością potrafi sparaliżować w nas każdą chęć poznania siebie.

   Boimy się, że inni odsuną się od nas, że już nie będą chcieli zajmować się nami, dbać o nas. I nie ważne, że zatraciliśmy w tym siebie, staliśmy się bezwolnymi marionetkami w rękach innych. Nam to pasuje. Pasuje nam, że inni wyznaczają nam nasze własne granice. A my, dodatkowo, nazywamy je, granicami wyznaczonymi przez nas samych. Tak silne potrafi być nasze zaślepienie. Tak silnie potrafimy wierzyć, że zgadzanie się na wszelkie ograniczenia jest dla naszego dobra.

   Przegrywamy zatem siebie, w sobie, sami, na własne życzenie. A gdy w końcu dotrze do nas, że już siebie niemalże przegraliśmy w całości, zrozumiemy w końcu, jak mocno staliśmy się zależni od świata zewnętrznego, od innych ludzi, a jak mało ufamy swemu własnemu istnieniu, swej intuicji. I to będzie moment, gdy sami zapragniemy śmierci. Gdy wyzwoli się w nas siła, zatrzymująca nas na naszej drodze, w naszym upartym podążaniu daną ścieżką. A wtedy poszukamy sposobu, by zawrócić, przeciwstawić się temu, co nas zatrzymuje, a przede wszystkim sobie, programowi, który nami do tej pory kierował. I, tak, takie przełomowe momenty zdarzają się w naszym życiu i są nam po prostu potrzebne. Są jak burza w letni wieczór. Potrzebujemy zatem grzmotów, wichur, cyklonów, wichur i ulewnych deszczy, by ruszyć do przodu.

I jakże potrzebujemy wtedy usłyszeć, chociaż kilku słów prawdy. Bo to one są właśnie burzą, one są piorunami, które mają za zadanie dotrzeć do nas i wywołać określony efekt. A jeśli my się obrażamy i nie przyjmujemy do siebie, prawdy, która jest nich zawarta, będziemy następnym razem potrzebować już nie pioruna, ale czegoś o wiele silniejszego, by nas to wyzwoliło. Wręcz wstrząsu, nie rozumiejąc przy okazji, dlaczego los tak mocno się na nas mści? Dlaczego rzuca nam kłody pod nogi?

   Tak, nawet wtedy, gdy coś uderzy nas słowem, potrafimy to odrzucić. Zamknąć się w sobie i będziemy lizać swoje rany, płakać, że ktoś nas źle potraktował. Obrażać się i unosić dumą. Ale to tylko oznacza, że boimy się prawdy, choć ona nie miało nas zranić, w typowym znaczeniu tego słowa, a jedynie nas obudzić. Miała wywołać wstrząs, dotrzeć do nas, pomóc nam coś zrozumieć. Wyrwać z iluzji, która stała się już nie do zniesienia i nie pozwala energii rozwijać się obok nas. A ta energia chce wzrastać, chce szukać w nas zrozumienia, chce wchodzić z nami w jedność. I jeśli ta energia nie dotrze, nie zmieni nas, musimy ją pozostawić, w jej stanie uśpienia. Musimy ją porzucić, by mogły zadziałać w tej duszy naturalne siły, które rozbroją ją od wewnątrz.

   Wierzcie mi, jeszcze żaden stan skupienia nie oparł się czasowi. Nie ma takiej sytuacji, która by nie przekształciła się pod wpływem przemijania. A czas ma do dyspozycji wiele destrukcyjnych sił. I te siły działają na nas przez cały czas. Działają od wewnątrz i od zewnątrz. Działają nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że mamy wszystko pod kontrolą. Gdy nasze życie wydaje się takie spokojne, jednostajne, pewne. To iluzja. Jeszcze tego nie widzimy, ale ta wieża już się wali. Jeszcze łatamy ściany. Jeszcze walczymy z wiatrakami, udając, że to błędny rycerz.

   Tak, wolimy się wtedy obrazić na prawdę, niż przyjąć jej dar, wyzwolenie. Ale ono przyjdzie. Boleśnie nas przy tym potraktuje, zapewne, ale przyjdzie. Spokojnie. Dlatego, jakże warto poddawać się czasem. Jakże warto odpuścić własnemu uporowi. Jakże warto odpuścić wszelkim przekonaniom, że uda nam się dojechać do celu, jadąc pod prąd. Że gdziekolwiek w ten sposób dojedziemy.

   Pamiętajcie, wiatr, który wieje wam w oczy, nie jest przeciwnością losu, a może być podpowiedzią, że źle się jedynie ustawiliśmy i nie wykorzystujemy jego siły, by złapać go w nasze życiowe żagle. Wszystko zależy zatem od tego, jak my potraktujemy to, co nam się przydarza, bo to, co uważamy za złe dla nas, może okazać się właśnie tym, co przyniesie nam najwięcej szczęścia.